Granica pomiędzy zawłaszczaniem, a dbaniem o własną tożsamość i podkreślanie odrębności, w kulinariach jest szczególnie płynna. Weźmy gołąbki. Wymieniamy je z dumą w pierwszej dziesiątce naszych potraw narodowych. Ale na tej samej pozycji, wymienią je także Szwedzi i Rosjanie, Ukraińcy i Węgrzy oraz liczni mieszkańcy krajów kaukaskich. Mam na myśli "nasze" gołąbki, czyli mięso i ryż, zawinięte w liście kapusty, uduszone w sosie pomidorowym. Gdybyśmy rozszerzyli pojęcie gołąbków na te zawijane w liście winogron, to do grupy posiadaczy gołąbkowej własności intelektualnej doszliby Grecy, Turcy, Cypryjczycy, Egipcjanie, liczni przedstawiciele krajów bałkańskich oraz bliskowschodnich. W dochodzeniu prawdy czyje są gołąbki, pomaga grzebnięcie w historii. Łatwo zauważyć, że obszar gdzie popularne są roladki z jadalnych liści z nadzieniem z mięsa i ryżu, pokrywa się z obszarem wpływów imperium osmańskiego. Dokąd dotarł dwór Sulejmana I, tam gołąbki się zakorzeniły, mimo, że imperium upadło. Przy czym, w zależności, czy klimat sprzyjał uprawom winorośli, czy kapusty, ich opakowanie jest odmienne. Proceder dotyczył nie tylko miejsc podbitych (Węgry), ale też sąsiadujących (Polska, Rosja) lub współpracujących (Szwecja). Jednak przypisanie autorstwa dania kucharzom tureckim wzburzyłoby natychmiast Greków, bo idea, by używać liści jako naczyń, i zawijać w nie różne produkty sięga czasów starożytnych, a dzisiejsza wersja jest ponoć wspomniana w opisach podboju Teb przez Aleksandra Wielkiego. Również Żydzi mieliby prawo głosu, bo zrolowane gołąbki to pradawne danie nawiązujące do zwojów tory i od zawsze podawane przy okazji święta Simchat Tora.
Gdy w przepisach z krajów naszego klimatu pojawiają się pomidory i ryż, nazywanie ich tradycyjnymi staje się jeszcze trudniejsze. Ryż możemy mieć tylko importowany, a pochodzące z Ameryki pomidory, do powszechnej uprawy weszły stosunkowo niedawno, w XIX wieku. Niby daje się w gołąbkach z poszczególnych krajów wychwycić elementy charakterystyczne, które czynią je lokalną specjalnością: Węgrzy dodają do nadzienia kminek i paprykę, Ukraińcy zapiekają swoje w piecu chlebowym, Rosjanie używają sporo grzybów, a Szwedzi podają z sosem z borówek, ale te wyróżniki nie są obowiązujące. To przecież danie kuchni domowej, zatem wersji może być wiele, a każda uprawniona.
Nie potrafię zdefiniować polskiego gołąbka. Nie jestem fanką wieprzowiny, sosów z zasmażką prawie nie używam. Lubię wersję zimową z koncentratem pomidorowym i śmietaną i wczesno letnią z młodej kapusty, w lekkim, koperkowym rosołku. Gołąbki od Kręglickich, z kaszą jaglaną i porami, nie są ani trochę kanoniczne, ale moim zdaniem jak najbardziej polskie. To jest tak, jak w naszej rodzinnej anegdocie, z czasów, gdy dzieci były małe: Tonia i Kajetan siedzą przy stoliku i grzecznie rysują. Nagle wybucha awantura, zaczynają zbierać kredki, kto da radę chwycić więcej, ten lepszy i wrzeszczą: to moje kredki!!! Wkraczam i uspokajam towarzystwo, kategorycznie żądając uznania, że kredki są wspólne. Dopytuję się dla utrwalenia jedności, czy kredki są wspólne? Oboje kiwają głowami z akceptacją, ale Tonia dodaje pod nosem: MOJE WSPÓLNE.
Gołąbki nadziewane kaszą jaglaną z porem, koprem i rodzynkami chwilowo wycofaliśmy ze sklepu, ale powrócą jesienią.